Powrót do analoga


Jestem człowiekiem upartym. Ponoć. Prowadzę tego bloga mimo iż nikt go nie komentuje. Prawdopodobnie też nikt tego nie czyta. Jest niby około 60 odsłon na każdej notce. Ale z tych 60 osób ile otworzyło, zobaczyło i zamknęło? Może 6 osób w ogóle zaczęło to czytać, a może ze 3 znają ostatni wyraz którejś notki. Mamy więc kuriozum - piszę dla samego pisania. Bo co to za pisarz, którego nikt nie czyta?
Nie uważam się jednak za pisarza, więc mimo iż nikt nie czyta, nikt nie komentuje, ale za to wszyscy mają to gdzieś, piszę dalej. Może już z mniejszym zapałem niż na początku, ale pisze. Jestem człowiekiem upartym.

Bardzo podobnie wyglądał mój powrót do fotografii analogowej. Na początku byłem na nie. Na kursach robiliśmy sporo zdjęć analogami. Nawet udało mi się gdzieś tam cyknąć tym parę zdjęć. Uznałem jednak, że żadna różnica, czy obraz zapisuje cyfrowo czy analogowo. Dla mnie praktycznie żadna. O ile w muzyce zdecydowanie wolę dźwięk analogowy (płyty winylowe lub/i kasety/taśmy) o tyle obraz zapisany cyfrowo nie czy analogowo nie robił mi większej różnicy.  I o ile lubiłem obcować z technologią lat 60-tych o tyle sama postać zapisu obrazu nie miała dla mnie znaczenia. 

Miałem nawet wielokrotnie szansę zdjęcia wywoływać. I co? Nie kręciło mnie to. Z resztą nadal nie kręci. A ponieważ w szkole tego wymagają, to to robię. Przyznaje, sam sposób wywoływania robi wrażenie o tyle, aby to była jakaś moja pasja, to chyba nie. Lubię jednak efekty osiągane w sposób naturalny, przemyślany zdecydowanie bardziej niż Photoshop. Z resztą robią na mnie wrażenie zdjęcia w których ktoś osiągnął pożądany efekt swoją własną, ciężką pracą. Zdjęcia obrabiane i zamieniane w postprodukcji nie mają takiej siły przekazu. Mimo iż w fotografii nie ma znaczenia jak, byle osiągnąć pożądany efekt. No nie do końca.  Wystarczy spojrzeć na zdjęcia Joshua Hoffine (http://www.joshuahoffine.com/). Same zdjęcia robią wrażenie. Ale klękłem dopiero wtedy, jak przeczytałem, że w tych zdjęciach nie ma ani grama obróbki cyfrowej. Wszystko co widać na zdjęciach to efekty ciężkiej, nierzadko kilkutygodniowej wytężonej pracy.

Ale nie o tym chciałem mówić. To dobry temat na osobny artykuł.
Wracajac do analogów -> Poszedłem do szkoły, gdzie fotografia analogwa jest jednym z tematów nie tylko niektórych zajęć, ale również egzaminu końcowego. Wymusiło to na mnie nijako zakup klisz i uruchomieniu kilkudziesięcioletnich maszyn.

ZENIT B
Produkowany na przełomie lat 60-tych i 70-tych. Ukłon dla radzieckich konstruktorów, że te maszyny działają po dziś dzień. Wyposażony w Heliosa 44-2 aparat do dzisiaj można znaleźć w wielu piwnicach i strychach. Swojego odziedziczyłem po zmarłym dziadku mojej szanownej małżonki. Na pierwszy ogień nie mogłem odpuścić i zagarnąłem obiektyw. Aparat długie lata przeleżał w szafie. Aż i na niego przyszła kolej. Wygrzebałem, zamontowałem obiektyw, kliszę i w drogę. Minęło 5 zdjęć, jak aparat wyzionął ducha. Wyszedłem w plener zrobić kilka zdjęć. Ustawiam parametry, kadr wciskam spust migawki i... słyszę mocno opóźnione i niemal ślimacze tempo podnoszenia lustra. Po chwili słychać bardzo powolny przesów migawki, chwilowe zacięcie i zamykanie migawki i spóźniony opad lustra. W ten oto sposób prawdopodobnie pozbyłem się kilku klatek filmu.  Nie zrażony za bardzo myślę - ah mam jeszcze Zorkę.


ZORKA 6

 Zakupiony za 20zł na bazarze staroci. Replika ówczesnej Leica sprzedawała się u nas masowo za śmieszne pieniądze. Metalowa konstrukcja dalmierza nie pozostawiała wiele do życzenia. Można było nim zabijać kurczaki na wsiach, a potem martwym kurczakom robić zdjęcia tym samym aparatem. I o ile konstrukcja okazała się dość... solidna o tyle mechanika już nie była szczytem marzeń. Po wykonaniu 5 zdjęć zaciął się spust migawki. A metalowa konstrukcja nie pozwoliła odblokować go nawet młotkiem. Tak, próbowałem. Kurde, nowoczesny aparat by się rozpadł po pierwszym uderzeniu, a tu nawet zarysowania nie było. Oprócz zarysowania nie było też możliwości wykonania zdjęcia. Klisza zwinięta. A ja myślę - do 3-ch razy sztuka i wyhaczyłem za śmieszne pieniądze w pełni sprawnego Pentaxa SFX. 



PENTAX SFX

 Gdy aparat odebrałem juz wiedziałem że to będzie mój ulubieniec. I tak było, aż do momentu włożenia baterii. Lustro się podniosło, aparat zaczął buczeć i tyle się dało z niego wyciągnąć. Noż piesa krew, no! Aparat jak marzenie, a nawet nie wykończył jednej klatki filmu. Powiedziałem DOŚĆ!!!!! Aparat oddałem i chciałem już sprzedawać klisze, gdy odezwał się do mnie znajomy mówiąc "Mam coś dla Ciebie"

PENTAX PZ-20

 Do propozycji mojego byłego nauczyciela podszedłem bardzo niepewnie i w sumie zrezygnowany. Porpozycja była następujące:
"Mam na stanie 3 aparaty analogowe pentaxa Z10, Z20 i Z70. Wraz z obiektywami. Przyniosę Ci, wypróbuj wszystkie i weź ten, który Ci będzie najbardziej odpowiadał."
No mówię, jak tak do mnie lgnie ten analog, to żal by było nie spróbować. Klisza jedna jeszcze cała, na drugiej zostało około 15 klatek. No nic, najwyżej i z tego nic nie będzie. Propozycję przyjąłem. I po południu tego samego dnia w moich rękach zawitała duża torba z trzema maszynami w środku.
Zacząłem od najpoważniejszego konkurenta pozostałych, czyli od Z70. Ten okazał się jednak wadliwy. Mechanika działała, ale lustro nie zamierzało się podnieść. Migawka reagowała, film się przewijał, przysłona normalnie pracowała. Tylko lustro ani drgnie. Po drobnej konsultacji z właścicielem podniosłem lustro ręcznie, wcisnąłem spust migawki i... lustro nie opadło. Po kilku wciśnięciach spustu w końcu i ono sie opuściło, ale już się nie podniosło. Kicha, myślę - maszyna uszkodzona.
Dalej był Z-20. W pełni sprawny aparat. Wszystko pracowało jak należy. W zasadzie tak mi przypadł do gustu, że Z-10 mogłem pominąć. Po prostu zakochałem się w Z-20. Z obiektywami dołączonymi do zestawu sprawił, że innego już sprzętu nie chciałem. Założyłem niewykończona kliszę, ustawiłem na nienaświetlone klatki i maszyna była gotowa do pracy. Obiektywy są, aparat jest. Reszta poszła w odstawkę. Sam aparat niemal pokochałem. Dużo fajniejszy i lepszy od uszkodzonego SFX, przyjemniejszy w użyciu niż Z-10 i nieporównywalny z żadnym radzieckim sprzętem. Zrobiłem nim zdjęcia i nie zawiódł. Jedynie na co mogę narzekać, to na pracę z lampami. O ile sama w sobie jest oki, o tyle montaż wyzwalacza radiowego uniemożliwia wciśnięcie spustu migawki, o samym sterowaniu aparatem nie wspominając. Po postu wszystko znajduje się pod wyzwalaczem i nie ma do tego dostępu. Trzeba więc ustawiać samowyzwalacz i dopiero potem zakładać radiowy wyzwalacz lamp. Ale to mała niedogodność.
Maszyna pozostanie już ze mną raczej.



Obiektywy

24-80 i 70-200 kryjące FF bardzo przypadły mi do gustu. Dają fantastyczny obrazek. Korzystam z nich zarówno na Z-20 jak i na cyfrowym K50. Trudno je porównywać do kitów z K50. To trochę inna technologia. Ale dużo przyjemniejsza we współpracy niż nowoczesna optyka. Co zrobię w takim przypadku z kitami? Tego nie wiem. Pewnie pozostaną ze mną, bo osobiście nie lubię pozbywać się szkieł. Decyzja jeszcze do przemyślenia. Jak mają leżeć to też szkoda.



Jak widać mój powrót do analogów dał mi w kość. Mam darmową możliwość wywoływania filmów (niestety na razie tylko BW), więc korzystam póki mogę. Co będzie po 2-ch latach? Tego nie wiem. Albo dalej pozwolą nam po zakończeniu szkoły korzystać z ciemni, albo nie. Podobnie nie wiem, czy zostanę przy fotografii analogowej. To jednak kosztowne hobby. 36 klatek to koło 50zł (film + wywołanie). To trochę dużo. Jestem jednak człowiekiem upartym. Może w przypływie gotówki choć jeden film miesięcznie uda mi się zrobić. Jeśli tak, to pozostanę z tym na dłużej niż przez czas szkoły.

Popularne posty z tego bloga

Mir 1b 37mm f2,8

Jupiter 37A

Porst Weitwinkel 35mm f2,8