We wnętrzu własnej samotni
Jak nie każdy pewnie wie, od pewnego czasu mieszkam sam. Wynająłem sobie mieszkanko z dala od ludzi, z dala od zgiełku, od hałasu od "muszenia musieć". Za to bliżej siebie. Godziny spędzone w samotności późnymi wieczorami nie napawały optymizmem. Pozostanie samemu z własnymi myślami nierzadko naznaczonymi bagażem niechcianych treści nie pozwoliły spać spokojnie. Nie pozwoliły nawet spokojnie egzystować wśród ludzi. Przez wiele późnych nocy toczyłem ostre boje z własnymi myślami aby nie popaść w autodestrukcje. Przez wiele tych nocy również ostro dostawałem wpierdol. Noc nie pomagała, hektolitry wypitego piwa, pozwoliły znaleźć troszkę ukojenia w obrazie, które przedstawiały mi okienne szyby o północy. Piwo bezalkoholowe... muszę to dodać.
Ale wśród tych wszystkich stoczonych bitew z samym sobą z nieumiejętnością i niechęcią do świata i innych... jedna mała myśl nie dawała mi spokoju: To nie walka ze światem - to walka z samym sobą. Próba zrozumienia ludzi, ich postępowań, ich często nieracjonalnych i mało rozsądnych wyborów i czynów przerodziła się w zastanawianie "to kim ja w tym wszystkim jestem?"
Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi. Nie pomagały kolejne samotne godziny, kolejne ułożone puzzle, kolejne odsłuchane nuty z kręcącej się płyty. Nie pomagali przyjaciele, nie pomagała rodzina, nie pomagali obcy ludzie, nie potrafili pomóc nawet specjaliści.
Szukałem w sobie autysty. Pytałem, błagałem, prosiłem, płakałem.... nikt nie potrafił mi odpowiedzieć co jest ze mną nie tak. Sam tego nie wiedziałem.
I tu z pomocą przyszło kilka zarzutów, kilka pytań, i kolejne samotne godziny. W połączeniu z dużą ilością przeczytanych publikacji , długą listą obejrzanych filmów... znalazłem odpowiedź.
Ana liza moich przemyśleń, zgromadzenia wiedzy i obserwacji siebie samego egzystującego w świecie... w sumie od ponad 40 lat. wskazała mi konkretne rozwiązanie: jestem introwertykiem.
Tak? Zgadza się. Człowiekiem niezrozumianym, odrzuconym, wykluczonym... Tylko kiedy ja się nim stałem? Tak sprawdzając pamięć - splot wydarzeń bardzo ciekawego roku 2024 karze przypuszczać, że niedawno. Coś we mnie w tamtym roku pękło, prawda. Nie ze wszystkim sobie poradziłem, nie wszystko rozumiem, nie o wszystkim pewnie wiem.
Sięgając jednak głębiej i dalej z ludźmi bardziej obeznanymi w temacie - ja... zawsze taki byłem. Nigdy nie lubiłem zbiorowisk ludzi, zawsze na uboczu, zawsze milczący, zawsze zajęty swoimi sprawami. Zawsze zamknięty w swoim własnym świecie przemyśleń, analiz, ciężko rozumianych obserwacji. Odkąd pamiętam idealną sytuacją była moja samotność, a w kontaktach z ludźmi 2+ja. Dlaczego 2? Bo jak jestem z kimś sam na sam, to muszę rozmawiać, odpowiadać na pytania, mówić o sobie. W większym gronie zwyczajnie szybko się męczę, nie potrafię odnaleźć, stresuję się. A siadając z boku i nie wtrącając sie jestem odbierany jako ten cham, co się nie umie bawić, ma do wszystkich o coś pretensje, czy też nie umie się bawić. A 2? Bo wtedy rozmowa toczy się spokojnie między tamtą dwójką, a ja mogę nie brać czynnego udziału w samej rozmowie i nikt nawet tego nie zauważa. Po prostu dla pozostałej dwójki jestem czynnym uczestnikiem. I to nie jest tak, że unikam ludzi, stronię od nich... nie. Nie lubię zbiorowisk, a cenię sobie najbardziej osoby najbliższe - przyjaciół, rodzinę... ludzi z którymi mogę przybrać głębsze relacje. Mojego przyjaciela, najlepszego człowieka który potrafi sprawić, że życie jest namiastką kolorowego snu, i mojej żony, która choć mnie nie rozumie potrafi sprawić, że jeszcze resztka nadziei się ciągle gdzieś w sercu tli. I nie mogę zapomnieć o motorze napędowym - moich dzieciach, których każdy uśmiech zachęca do życia jak nic innego.
Kurcze, ja serio, zawsze taki byłem - zawsze jak ufałem, to tak kompletnie na maxa. Jakby ktoś mi wtedy powiedział, że ogień jest zimny i nic mi się nie stanie, jakbym wskoczył - zrobiłbym to. Choć tamtych ludzi już nie ma, są tacy, którym dzisiaj tak ufam. I zawsze, odkąd pamiętam - kochałem aż do bólu, do bardzo głębokich ran i bardzo mocno krwawiącego serca. A mimo to ono ciągle żyje, ciągle pompuje kolejne litry krwi, ciągle chce kochać. Choć zdaje sobie sprawę, że kazda kolejna minuta to kolejne zadry, na ciągle niezagojonych ranach. Tak - kocham na zabój, dosłownie. Tak ufam też na zabój. I zwyczajnie nie potrafię inaczej. I przeraża mnie trochę fakt, że są na świecie ludzie, dla których mógłbym chodzić i zabijać siekierą. Ale zawsze tak było i nic się niegy nie zmieniło.
Tak samo jak moje słowa - zawsze przemyślane, zawsze szczere, nigdy nie rzucane na wiatr. Tak, wydaję ich z siebie bardzo mało, wręcz jakby nie było to dla mnie naturalne. I nie jest. Nie lubię gadać o przysłowiowej "dupie marynyu". Nie widzę potrzeby chwalenia sie swoim dniem, nie czuję potrzeby rozmowy o kolorach ścian, czy... bieli śnigu. Często słyszę - rozmawiaj częściej, mów więcej. Ale jak tak sobie pomyślę - to serio, nie czuję potrzeby chwalenia się jak mi minął dzień. Jednak każde wypowiedziane słowo ma swoją wagę. Jak mowie Kocham, to nie są tu nie są to puste słowa. Jak mówię "ufam" to nie jest to zwykłe słowo. Ba, nawet powiedzenie komuś "lubię cię" nie jest czymś.... normalnym. Za tymi wszystkimi szczątkowymi słowami, które wydobyłem z siebie w ciągu 40-letniego doświadczenia było bardzo mało takich, które nic nie znaczyły. Wręcz mógłbym je policzyć na palcach jednej ręki.
Pamiętam jak żona 1000 razy mówiła - "na poważne tematy zawsze prowadzę monolog". Tak, tak jest. Ja po prostu potrzebuję dużo czasu, aby każde z tych słów które padło przeanalizować i przemyśleć zanim odpowiem. Podczas rozmowy nie mam takiej możliwości.
Przyjaciel też mi mówi - nie odpłacaj się na kredyt. W sensie, odpowiadaj od razu, a nie odpłacaj później. Tylko, że serio - ja tak nie potrafię. Musze przemyśleć, przeanalizować, dokładnie przyjrzeć się co zaszło i starać się zrozumieć.
Ja po prostu taki jestem - niechciany, niekochany, niezrozumiany... ale pełny swojego świata, pełny analiz świata, pełny własnego ja i pełny zrozumienia dla otaczającego mnie świata. Świata, który ja doskonale rozumiem, a który nie akceptuje mnie. Spragniony ciepła, spragniony miłości...
I tylko jedna myśl nie daje mi spokoju - skąd w tych moich chwilach z samotnością, z napojem w ręku, z pięknem muzyki z winylowych płyt tyle pesymizmu, rozdarcia, bólu? Na to pytanie jeszcze nie znalazłem odpowiedzi. Przede mną jeszcze dużo samotnych wieczorów, dużo czarnych krążków i dużo wypitych litrów zanim zdołam to pojąć.